– Mamooooo, a pobawimy się w zoo? – zapytała Karolka.
– W zooooooo! – niby złowrogo zabuczała Klarcia, która ostatnio bardziej niż zwykle lubi kwiczeć, skrzeczeć, grzmieć, no i buczeć.
Byłam więc koniem – mlaskałam i nosiłam na grzbiecie (chwilę).
Byłam kotem – miauczałam i lizałam małe kotki.
Byłam krową – muczałam i żarłam trawę. Źrebięta chciały pochlipać mleko, ale nie pozwoliłam.
Byłam psem – szczekałam, wąchałam i odpowiadałam na pytanie: „Mamoooo-pieskuuuu, a kiedy nam urodzisz małe szczeniaczki?”.
Byłam papugą – powtarzałam słówka i różne nieartykułowane dźwięki.
Byłam kurą – kwokałam, gdakałam, trzepałam priórami. Jaj nie znosiłam.
I byłam też motylem, a dziewczynki gąsienicami. Pełzały po dywanie jak małe robaczki, wyginały grzbiety i jadły jak gąsienice – przynajmniej w ich mniemaniu. Aż wreszcie im się znudziło i zapragnęły czegoś więcej. Chciały fruwać i machać skrzydłami, jak mama-motyl.
– Mamusiu, a nauczysz nas latać? – zapytały.
Uczyłyśmy się razem – ja ich ciała a one mojego. Przytulałam je do swojego brzucha, chwytałam za małe rączki i raz, i dwa. Małe motylki powoli otwierały skrzydła. Najpierw machały niezdarnie, aby już po chwili pięknie, z gracją. A gdy nauczyły się latać, pofrunęły, każda w swoją stronę. Najpiękniejsze na świecie motylki.
Ceną, którą zapłaciłam za tę zabawę, były nieumyte gary. Nagrodą – niespodziewaną i zaskakującą – najpiękniejsza metafora macierzyństwa.
Być mamą-motylem to nauczyć je, czym są prawdziwe piękno i wolność. By księżniczki zamieniły się w królowe.
Piekne Madziu…!!!