Poznałam ją 11 listopada 2009 r. Pamiętam doskonale, bo to dzień imienin Marcina. Wtedy po raz pierwszy pojechałam do jego domu spotkać się z rodzicami i resztą rodziny. Byliśmy już narzeczonymi, ale nigdy wcześniej się nie widzieliśmy, więc stres był tym większy. Gdy weszłam do domu, mama Marcina powiedziała „domowej” Babci Sabinie, wtedy 79-letniej, kim jestem. Ale do dziś nie wiem, czy zrozumiała, że jej najstarszy wnuk wkrótce się ożeni. Już wtedy miała kłopoty z pamięcią i wykonywaniem prostych czynności. Coś w stylu Alzheimera.
Gdy zostaliśmy małżeństwem, obserwowałam Babcię z bliska. Raz po raz teściowa wspominała o postępującej demencji: że Babcia myli łyżkę z nożem, że nie rozumie, co to znaczy umyć buzię, że uciekła i sąsiad zgarnął ją ze środka drogi. Szła przestraszona, bo nie wiedziała dokąd.
A więc nie wiem, czy mnie znała. Czy wiedziała, kim jestem, gdy szłam do spiżarni po jajka albo mąkę? Nie wiem też, czy rozumiała, że ma trzy wnuczki. Mam w albumie zdjęcie Babci z Karolcią i z Klarcią. Z Różą już nie zdążyłam…
Starsze kochały Babcię na swój sposób. Lubiły się do niej przytulać, głaskać, śmiać się. Radosne krzyki dziewczyn były dla Babci bardzo silnym bodźcem i jestem pewna, że miała przebłyski świadomości. Gdy biegały wokół niej, uśmiechała się, próbowała wstać i czasem coś powiedzieć. Kilka razy widziałam, jak bardzo chciała z nimi porozmawiać. Skupiała się, próbowała zebrać siły, a gdy nie dawała rady, zamykała usta i stawała się smutna, zrezygnowana. Może marzyła, by poczytać im bajkę albo choć raz zwrócić się do nich po imieniu…?
Babcia Sabinka odeszła 18 listopada br. Miała 85 lat.
Jej umysł i serce były dla nas tajemnicą, bo od lat nie mówiła. Dziś jej milczenie jest dla mnie synonimem godności. Babcia Sabinka miała coś, co było tylko jej, miała swoją intymność, przestrzeń. Ktoś może powiedzieć, że była uwięziona w ciele. A ja myślę, że dzięki temu – paradoksalnie – była wolna.
Śmierć Babci Sabinki jest dla mnie dowodem, że każde życie ma sens. Także to życie, które jest już u schyłku, blisko końca, bliko mety. Może zabrzmi to dziwnie, może śmiesznie, może niezręcznie. Ale odejście Babci pokazało, że była. Choć nie umiała chwycić widelca, samodzielnie się umyć i ubrać, była bardzo ważną częścią naszego domu. I teraz, gdy jej nie ma – choć była tak cichutka, że zagłuszyłby ją pająk tkający pajęczynę – jest cicho, ciszej. Nasz dom żył jej milczącą obecnością.
Myślę dziś też o tym, że jestem jej wdzięczna. Czuję coś w rodzaju międzypokoleniowej więzi. Psychologowie na pewno mają na to jakieś mniej lub bardziej przyjazne określenie.W końcu gdyby nie ona, nie byłoby nas.
Wyobrażałam sobie to wszystko o czym Madziu ty napisałaś, widziałam dziewczynki biegające wokół łóżka schodowanej Prababci…bylismy u Was kilka razy, babci nie poznaliśmy ale wiem co masz na myśli pisząc o więzi międzypokoleniowej i o tej cichej obecności! Wspaniałe masz wspomnienia:)