Dzieci – wymówka, by olać system?

Ile razy zbyłaś kogoś, kto delikatnie i w dobrej wierze zwrócił ci uwagę (ups, przepraszam: zaproponował), by poprawić ten czy inny nawyk? Ile razy przyszły ci wtedy do głowy nieparlamentarne zwroty z padalcem, chamem i cieciem na czele?

No tak, jak tobie, zapracowanej matce ktokolwiek śmie zwracać uwagę?

Czy oni wszyscy nie widzą, że zapitalasz od rana do wieczora jak motorek?

Czy nie zauważyli, że jesteś zmęczona?

Czy nie kumają, że już ci się to wszystko znudziło? To pranie, sprzątanie, gotowanie, czesanie, odkurzanie, zamiatanie, zmywanie i who knows co jeszcze?!

Czy myślą, że dzieci zawsze są słodkie, miłe, uczynne i skore do współpracy? Nie ogarniają, że masz ochotę zamienić się w Gargamela i ugotować z „jak ja nie cierpię tych przebrzydłych smerfów!” zupę?!

Ile razy masz jeszcze powtarzać, że…???!!!

*

Ufff. Dwa głębokie wdechy.

*

Pierwszy wdech i wydech.

*

Drugi wdech i wydech.

*

Powyższe teksty i nieparlamentarne wyrażenia obijały się kiedyś echem o nasze ściany. Aż pomyślałam, że warto przanalizować sytuacje, w których powyższe cisnęły mi się na usta. Wyniki analizy nie były dla mnie łaskawe. Zrozumiałam, że problem tkwi we mnie a nie w „nich wszystkich”. Jasne, każdy ma prawo wstać lewą nogą, mieć gorszy dzień, być w stanie grypopodobnym czy z bliżej nieokreślonych przyczyn wpaść w melancholię. Wtedy potrzeba niewiele, aby poleciały wióry. Ale zauważyłam, że takie dni (lewa noga, grypa, melancholia) zdarzają mi się bardzo rzadko, a wióry lecą mimo to…

Kluczowa obserwacja: z równowagi najczęściej wyprowadza mnie niewinne: „Madzia, a może byś…?”. W miejscu trzykropka pojawiały się drobne sugestie dotyczą pracy nad sobą. Mojej pracy nad sobą.
„Madzia, a może byś poszła na spacer…? Przydałoby ci się więcej ruchu.”
„Madzia, a może byś zgarnęła swoje rzeczy z parapetu, bo nie da się otworzyć okna…?”
„Madzia, a może byś przeczytała tę książkę? Gość ma fajne pomysły. Moglibyśmy wprowadzić u nas.”

Nie no, nic wielkiego. Iść na rześki spacer. Posprzątać gazety, których mamy tony. Przeczytać prawdopodobnie bardzo dobrą książkę…

Ale czy oni nie rozumieją, że nie mam czasu na spacerki?!
Że nie mam siły sprzątać tych śmieci??!!
Że mam tę książkę wiadomo gdzie i po prostu chcę iść spać???!!!

*

Ufff. Dwa głębokie wdechy.

*

Pierwszy wdech i wydech.

*

Drugi wdech i wydech.

*

Wkurzałam się, gdy moi bliscy, najczęściej mąż i mama, sugerowali mi, że warto nad czymś popracować. A przecież robili to w trosce o mnie, z miłości. Bez złośliwości, chęci odegrania się na mnie czy zdołowania mnie. Zamiast krytyczne uwagi przyjmować ze spokojem (już nie mówiąc o dziękowaniu za nie…), wściekałam się i zasłaniałam wychowaniem dzieci.

Nie pójdę na spacer, bo muszę je wykąpać.
Nie posprzątam gazet, bo gotuję dla nich obiad.
Nie przeczytam tej przełomowej dla naszego funkcjonowania książki, bo trzeba prać, aby miały jutro co na tyłek włożyć.

Czyli nie będę się zmieniać na lepsze, nie będę inwestować czasu i energii w swój rozwój, bo DZIECI.

To mną wstrząsnęło, bo cóż oznaczało? Że bycie mamą, zamiast ciągnąć mnie w górę, stało się wygodną wymówką, by olać system. No przecież jestem taka zajęta, że naprawdę nie dam rady iść na 45-minutową przechadzkę, wrzucić starych gazet do śmieci i przeczytać JEDNEJ książki.

Ałć. Bolesna obserwacja.

Tymczasem jestem mamą. Chcę się rozwijać dla siebie i dla swoich dzieci – abym była dla nich przykładem pokonywania własnych słabości. Nie chcę się nimi zasłaniać jak odbojnikiem. Nie urodziłam ich po to, aby mieć wymówkę dla swojego lenistwa w obszarze rozwoju osobistego.

Nie zmienia to faktu, że słowo „rozwój” jest dla mnie przytłaczające. Kojarzy mi się z wielkimi osiągnięciami, milowymi krokami. Tymczasem wcale nie chodzi o spektakularną przemianę z dnia na dzień, bo taka jest… niemożliwa. Moim celem nie jest nakręcanie samej siebie (i was :)), że oto teraz uroczyście przyrzekam:
– sumiennie pracować nad punktualnością
– trzymać jęzor za zębami, być oazą łagodności i cierpliwości
– codziennie opublikować hitowy wpis na blogu
– planować menu na cały tydzień
– każdego wieczoru nastawiać zupę na kolejny dzień
– do porannej toalety dodać perfekcyjny makijaż, nawet jeśli wiem, że dziś kursuję na trasie kuchnia-salon
– ćwiczyć z Karolą grę na skrzypcach a z Klarcią rysowanie
– iść spać dopiero wtedy, gdy cała chałupa będzie na błysk – buahahaha!

Takie deklaracje, w dodatku składane „hurtem”, kończą się zazwyczaj (u mnie: zawsze) wielką wtopą. Nie udaje mi się osiągnąć zamierzonych celów, a skutkiem jest moje przygnębienie i złość na samą siebie. To oczywiście temat-rzeka i jest mu poświęconych milion poradników. Napisali je fachowcy, więc ja się nie będę wymądrzać, że cele powinny być zgodne z metodą SMART, czyli konkretne (specific), mierzalne (measurable), możliwe do osiągnięcia!!! (achieveable), realne (realistic) i określone w czasie  (time-bound). I tak dalej…

Ja chcę jedynie pamiętać, że opieka nad księżniczkami zwłaszcza teraz, gdy jestem na urlopie macierzyńskim, nie powinna być rocznymi wakacjami od pracy nad sobą. Wtedy mogę się szybko zamienić w zołzę i czarownicę. A przecież one codziennie śpiewają Mamę Królową.

3 Comment

  1. Agata says: Odpowiedz

    🙂

  2. Magda says: Odpowiedz

    W moim przypadku sprzątanie gazet lub wynoszenie śmieci nie nazwałabym rozwojem osobistym 😉 Z resztą muszę się niestety zgodzić. Często korzystam z wymówki ‚dzieci’ aby odłożyć w czasie pracę nad własnym rozwojem intelektualnym. A gdy znajdę czas dla siebie to pojawia się to głupie poczucie winy… przecież zamiast marnować czas na manicure mogłabym wysprzątać w końcu łazienkę 😉

    1. cogitka says: Odpowiedz

      Regularne sprzątanie swoich gratów jest dla mnie rozwojowe, bo wiąże się ze zmianą nawyków – niechcianych nawyków… Temat sprzątania pojawi się u mnie pewnie jeszcze nieraz… 🙂

Dodaj komentarz